W zasadzie to było wczoraj. A zaczęło się jeszcze dzień wcześniej. Moje tylne łapki odmówiły posłuszeństwa. Tak jakby się przykurczyły. Do tego pojawiła się gorączka... Pan i Pani oczywiście spanikowali. Mnie też nie było do śmiechu... Do tego bolało:( Ani się obrócić, ani samemu podnieść, nie mówiąc już o spacerze... Całe szczęście (jeśli w mojej sytuacji w ogóle o szczęściu w kontekście zdrowia można mówić...) trzy lata temu moje nogi też odmówiły posłuszeństwa (wtedy wysiadły stawy) i Pan już wiedział, jak mi pomóc się podnieść, a nawet wyjść na krótki spacer. Oczywiście wróciły do mnie szeleczki (ostatnio używała ich Młoda), wykopali też z szafy długi, szeroki szalik i podnosząc mnie z przodu za szeleczki przełożyli mi ten szalik pod brzuszkiem i asekurowali przy chodzeniu. I tak od wczoraj chodzę na spacerki... A w zasadzie to głównie leżę na dywaniku - tego też pilnują, żebym przypadkiem nie położyła zadku na zimnej podłodze.
Siłą rzeczy odwiedziliśmy wczoraj weterynarza. Nawet Pańcia znalazła w sobie siłę, żeby moje w połowie bezwładne ciałko podnieść i umieścić w bagażniku. No i weterynarz poinformował Panią, i tym samym trochę uspokoił, że mam zapalenie korzonków. No i wymagam serii zastrzyków. Bolesnych! Niestety, nie było szans tego uniknąć: zakładają mi kaganiec (zawsze), Pańcia chwyta mnie takim żelaznym uściskiem, a lekarz wbija te straszne igły:( Oj... I tak jeszcze ze trzy razy... Po tej pierwszej wizycie Pańcia żartowała nawet z weterynarzem, że czegoś takiego to jeszcze nie mieliśmy... A z cięższych przypadków już się zbierałam. Więc powinno być dobrze. Gorączka przeszła. I zaczynam trzymać pion. Choć muszą jeszcze pomagać mi wstawać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz