sobota, 10 maja 2014

Miało być o mnie...

   Tylko co ja o sobie mam pisać? Wiem, że blog jest psi, ale moje psie życie łączy się ostatnio z życiem Kosmity. I to tak dość mocno. Oczywiście absolutnie nie narzekam na tę sytuację. W zasadzie to dzięki Kosmicie Pańcia jest od roku w domku i nie spędzam całych dni sama... Ale tak żeby tylko o sobie? Nie wiem...
   Mogę, na przykład, pochwalić się, że dałam ostatnio wyciągnąć sobie dwa kleszcze. Oba z pyska. Jeden wbił się między oczami, drugi pod prawym ślipiem. Pan wziął pincetę i wyciągnął pasożyty. Nie bolało:) Tylko nie wiem, czy posiadanie przez psa kleszczy korzystnie świadczy o Pańci i Panu? W każdym bądź razie zaraz po pozbyciu się pasożytów zostałam skropiona jakimś świństwem i od tego czasu całe to robactwo trzyma się ode mnie z daleka...
   Odwiedziłam też kilka razy weterynarza. Nie lubię tam jeździć. Pańcia zakłada mi kaganiec, a ja ze strachu robię się sztywna (dosłownie) i się ze mnie śmieją... Nie lubię kagańca, ale się Pańci nie dziwię. Weterynarzowi też nie... Od czasu, gdy pokazałam ząbki przy jakimś zastrzyku, nikt tam do mnie inaczej nie podejdzie... Wiadomo, każdy zwierz taki gabinet odwiedzić czasem musi. Przede wszystkim w celu zaszczepienia się. Ale też czasami z powodu choroby. Mi się przytrafiło paskudne, grzybicze zapalenie ucha, więc męczyli mnie jakimiś czyszczeniami i serią zastrzyków. Ale było-minęło, koniec z przykrymi wspomnieniami.
   W kwietniu, pewnej słonecznej soboty, Pan zabrał mnie za to na całe popołudnie i wieczór do domu swojego Taty. Poszalałam tam w ogródku i wycyganiłam trochę smakołyków. A dlaczego? Bo Mały M. zapragnął zorganizować urodzinową imprezę i zaprosić kolegów. A że ja nie przepadam za dziećmi spoza naszego stada Pańcia nie chciała wystawiać na próbę mojej cierpliwości. Ponoć impreza była przednia, ale ja nie żałuję swojej na niej nieobecności.
   Natomiast w lutym miałam przyjemność spędzić dzień w bardzo sympatycznym hoteliku. Dla odmiany z powodu Kosmity - miał chrzciny i zjechało się ponoć sporo osób z bliższej i dalszej rodzinki, mniej lub bardziej mi znanych i w związku z tym Pańcia zdecydowała o mojej ewakuacji. Tak, ewakuacja to w tym przypadku bardzo dobre słowo. Oszczędziła stresu mi, sobie i jeszcze pewnie kilku osobom niekoniecznie przepadającym za takimi dużymi, szalejącymi sukami, do jakich z pewnością się zaliczam:) Pan przyjechał po mnie późnym wieczorem, bo nie chciał, żebym noc spędzała poza domem. Ani ja, ani Pańcia, do dzisiaj nie wiemy, dlaczego?... Tak więc przyjechał. I musiał mnie trochę prosić, bo ja wcale nie chciałam tak szybko wracać... W hoteliku mają fajny plac do szaleństw, no i było akurat fajne towarzystwo... Ale cóż, dom to dom, w końcu dałam się przekonać...
   I alergia. Wszystko wskazuje na to, że poza suchym żarciem, które dostaję od Pańci, nie powinnam jeść nic innego. Bo jak tylko coś podkradnę, albo Pan mi przemyci, koszmarnie swędzą mnie łapy. Muszę je cały czas ślinić i gryźć, żeby wytrzymać to straszne swędzenie. Czasem wokół tych łap aż się kałuże robią:( No i Pańcia wymyśliła, że jestem alergiczką. I faktycznie, jak jem tylko suche żarcie i totalnie jest to przestrzegane, nie mam problemu z tymi łapami. A jak tylko Pan się nade mną zlituje i coś mi podrzuci, zaraz zdradzają nas moje łapy. I się Pańcia potem oburza i Pan dostaje burę. Więc się obawiam, że się Pan kiedyś podda i zgodzi z Pańcią, i skończy się potajemne podjadanie:(
   A odnośnie tych kałuż, przypomniało mi się, że mam jeszcze jeden problem. Weterynarz się śmiał, że Pańcia i Pan to mają jakiegoś pecha do zdrowia swoich zwierzaków (w nawiązaniu do Sonii i Namisia). Mówimy oczywiście o przewlekłych świństwach. Trochę mi wstyd, ale to przecież nie moja wina... Nagle zaczęłam siusiać pod siebie. Pańcia się strasznie wystraszyła, na dworze podstawiła kubeczek i złapała trochę moich siuśków, i pojechała z tym do weterynarza. Ale z siuśkami wszystko było w porządku. I weterynarz wymyślił, że może to być posterylizacyjne, hormonalne nietrzymanie moczu (ponoć często zdarza się u dużych suk). Zalecił tabletki hormonalne. I od czasu, gdy Pańcia co drugi dzień wrzuca mi do gardła (prawie dosłownie, bo przecież dobrowolnie nie połknę) taką małą tabletkę, problem się nie pojawia. Pańcia odetchnęła z ulgą. Ja też...
   A teraz trzeba iść spać. To znaczy - Pańcia idzie spać. Ja muszę obudzić Pana, żeby zabrał mnie na spacerek:) W każdym bądź razie - dobranoc:-)

Podłogowo

Jak już dorwałyśmy komputer, to się trochę rozpiszemy. I wrzucimy jakieś fotki. Bo od czasu, gdy pojawił się Kosmita, Pańcia zawsze ma pod ręką aparat...
Zapomniałam dodać najważniejsze - Pańcia ma czas tylko wtedy, gdy Kosmita przyśnie. A przed chwilą właśnie się obudził. Więc nie wiem, kiedy skończymy ten wpis... Na szczęście zasnął Pan, więc nie wykorzysta chwili i nie podsiądzie nas przy komputerze...


Tytuł posta świadczy o tym, że przeniesiemy się na podłogę. Dlaczego tam? Bo na podłodze są najlepsze zabawy:) Odkąd Kosmita "zszedł na psy" (łazi na czterech łapkach, jak na szczeniaka przystało), prawie całe dnie spędza na podłodze. Ze mną, oczywiście:)

Jak już wspominałam, miłość jest wzajemna. Ja, nie ukrywając, korzystam z każdej okazji, żeby te moje uczucia okazać i wylizać szczeniaka, on za to, gdy tylko się oddalę, włącza piąty bieg i próbuje na przykład oskubać mi ogon:) Nie rozumiem tylko dlaczego w takich chwilach Pańcia wciąż na nas buczy...:) Chyba już wystarczająco jej udowodniłam, że z kim, jak z kim, ale ze mną Kosmita jest bezpieczny:) I szczęśliwy:)

Nadal tu jestem:)

A czas ucieka... Biegnie tak szybko, że nawet ja nie potrafię go dogonić i zatrzymać. Teraz już nie tylko Pańcia siedzi w domku, Pan od dwóch miesięcy też. A jak Pan jest w domku, to nie ma szans, żebyśmy się z Pańcią dostały na dłuższą chwilę do komputera. Pisząc "na dłuższą chwilę" mam na myśli czas, w którym można zajrzeć na bloga, wrzucić jakieś ciekawe zdjęcia, napisać kilka zdań... No i jeśli w domu są wszyscy, to ciągle coś się dzieje. A od momentu pojawienia się w domu Kosmity, coraz trudniej tu odpocząć, więc trzeba wykorzystywać każdy moment.


Muszę przyznać, że Kosmita jest jednak fajny. Taki mały, pocieszny szczeniak. I chyba mnie uwielbia, bo, jak tylko pojawię się w zasięgu jego wzroku, to śmieje się w głos, jak głupi do sera:) Nie ma co ukrywać, jest to miłość wzajemna.

Oczywiście, jak już trochę podrósł i wyciągnęli go z kołyski, Pan testował moją cierpliwość. Tak, jakby nie wiedzieli, że stado jest dla mnie najważniejsze, a szczeniakom krzywdy przecież nie zrobię. Choć wiem, że Pańcia strasznie się tego obawiała, bo zdecydowanie nie darzę sympatią kolegów Małego M. Ale przecież koledzy są, jakby nie było, obcy, do mojego stada nie należą. A Kosmita jak najbardziej należy.