czwartek, 30 czerwca 2011

Czwartek

Rano. Jeść! Jeść!! Jeść!!! Co znaczy, że dzisiaj nie dostanę? Sonia dostanie, a ja nie?! Już mi kiszki marsza grają! Nie słychać? To zaraz będzie słychać?! I proszę nie mówić: "Misiu, no nie możesz już jeść. Dziś nie." Głodny pies, to zły pies i Pani powinna to zrozumieć, bo przecież ma tak samo;)
Dziś operacja. Zaraz pewnie załadują mnie do auta i pojedziemy. Pani się denerwuje. Powiedziała, że będzie musiała zostawić mnie w klinice samego, ale potem po mnie przyjedzie. Chyba najbardziej boję się tego momentu, że znowu ktoś mnie zostawi...

środa, 29 czerwca 2011

Środa...

Jutro operacja...
Dziś rano tak się spiąłem, że Pan miał problem ze złapaniem mojej skóry, żeby zrobić mi zastrzyki...
Widzę, że Pani się martwi... Ale wierzę, że wszystko będzie ok. Musi być ok...
Chciałbym, żeby już było po wszystkim...
Pan i Pani mówią, że jestem straszny przylepiec. Faktycznie chodzę dziś za Nimi wszędzie. Pani musiała mnie dwa razy pogonić z pokoju Małego M. Chciałem być przy Niej, gdy Go usypiała, ale Mały M. jest alergikiem i nie wolno mi spać w Jego pokoju.
Ha! Sonia lubi moją miskę. Gdy dostajemy jedzenie (Sonia w kuchni, ja w pokoju), to Sonia zjada bardzo szybko i potem czeka, aż ja skończę, a jak odejdę od miski, to Ona jeszcze podchodzi i po mnie wylizuje. Może tego po Niej nie widać, ale ma wilczy apetyt...
A z tym jedzeniem w dwóch pomieszczeniach to też śmieszna historia. Miski Sonii włożone są w podwyższony stelaż. Są dwie. I pierwszego dnia, gdy przyjechałem do Domku, Państwo stwierdzili, że ja i Sonia będziemy jeść jednocześnie, każde ze swojej miski na stelażu. Jak Sonia to zobaczyła... Najpierw wyskoczyła na mnie z wyszczerzonymi zębiskami, a potem obraziła się na Panią i Pana i już do końca dnia nie jadła:) Więc teraz jemy osobno...

wtorek, 28 czerwca 2011

Wtorek

Dziś króciutko... Dzień zaczął się od zastrzyków. Szczypało bardziej niż wczoraj, ale udało mi się powstrzymać - nie wyszczerzyłem ząbków, tylko próbowałem "dyskutować" i się wyrwać, więc Pani musiał mocno mnie trzymać:) Ale nie zawarczałem na Pana i jestem z tego dumny:)
Strasznie mi smutno na spacerkach. Tak bardzo chciałbym pobiegać za patykami...
Leżałem tak sobie po południu na dywaniku, a Pani kręciła się po pokoju. I ja tak sobie za Nią patrzyłem, patrzyłem, patrzyłem... I podeszła do mnie, posmyrała po łbie, spojrzała w oczy i spytała: "co takiego się wydarzyło, że znalazłeś się na ulicy?". I nie wiem, po co pytała? Przecież to już nie ważne. Przecież już jestem z Nimi, jestem Ich, należę całym sobą do Rodzinki. Moje serce należy do Rodzinki. Już nie chcę myśleć o tym, co było... Przecież to już nie ważne. Liczy się tu i teraz. A teraz jestem szczęśliwy:)

poniedziałek, 27 czerwca 2011

Odliczamy. Dziś poniedziałek...

Rano dostałem lekarstwa. Pani mnie trzymała, a Pan robił zastrzyki. W sumie to wcale nie musieli mnie trzymać. Wiem, że to dla mojego dobra i zaciskam te resztki ząbków, i wytrzymuję, i nie zamierzam warczeć na Pana. Te zastrzyki mają mnie wzmocnić przed operacją.
Nie mogę się jednak pogodzić z tym, że nie wolno biegać mi za patykami:( Sonia na spacerach szaleje, a ja muszę grzecznie i spokojnie chodzić na smyczy:( A tak bardzo bym poskakał... Niestety, szaleństwa są zbyt niebezpieczne. Ponoć mógłbym dostać krwotoku i nie doczekać operacji...
Muszę więc Państwu wierzyć na słowo i z pokorą czekać na czwartek. I mieć nadzieję, że wszystko będzie dobrze, i że szybciutko wydobrzeję, i jeszcze zdążę się nacieszyć szalonymi spacerkami:)

niedziela, 26 czerwca 2011

Diagnoza

26 czerwca 2011r. Wieczór. Wróciłem z kolejnego badania USG. Pani Doktor bardzo długo oglądała moje wnętrzności: wątrobę, śledzionę i tego paskudnego guza. Guz ma aż 7 cm, a to moje osłabienie dziś rano wynikało najprawdopodobniej z faktu, iż doszło do jakiegoś wewnętrznego krwawienia. I takie sytuacje mogą się teraz powtarzać. I, uwierzcie, bardzo mi się to nie podoba. Nie mogę za dużo jeść, a spacerki mają być krótkie i absolutnie nie wolno mi aportować:( To też bardzo mi się nie podoba...
USG nie wykazało na szczęście przerzutów na wątrobę. A to oznacza, że mogę być operowany, tzn. będą mi usuwać tego paskudnego guza i przy okazji śledzionę. Termin operacji wyznaczono na najbliższy czwartek. Potem wycinek guza zbadają pod kątem złośliwości. Wtedy dopiero wydadzą wyrok. Trochę się boję. Moja Pani i Pan też trochę się boją. Do tego codziennie muszą robić mi zastrzyki. Podoba mi się to, że zdecydowali, że będą mi je robić w Domku i nie będę musiał codziennie jeździć do kliniki. Bardzo mnie to stresuje...
Teraz jeszcze muszę znaleźć pieska, który będzie dawcą krwi, bo potrzebuję jej do operacji. Mam na to aż (albo tylko) 3 dni...

W oczekiwaniu na diagnozę

26 czerwca 2011r. Wróciłem od weterynarza. Pobrali mi krew i zrobili USG. Diagnoza - guz śledziony. Dostałem kroplówkę wzmacniającą i faktycznie czuję się lepiej. Na spacerku miałem nawet ochotę pobiegać za patykami. Ale Pan i Pani powiedzieli, że nie powinienem się przemęczać. Dziś czeka mnie jeszcze jedna wizyta w klinice. I jeszcze jedno USG. Będą się upewniać, czy nie ma przerzutów. Potem zdecydują, czy będą mnie operować czy już tylko podawać mi leki. Pani jest smutna. Chyba mnie kocha...

Coś jest nie tak:(

26 czerwca 2011r. Pojawił się jakiś problem. To znaczy, coś jest nie tak ze mną. A raczej z moim zdrówkiem... W nocy byłem bardzo niespokojny, miałem odruchy wymiotne. Pani nawet wstała, żeby mnie pogłaskać i uspokoić. Powiedziała, że jak muszę, to mogę spokojnie zwymiotować, ona posprząta. Ale mnie tylko męczyło takie straszne odbijanie... No a rano nie miałem siły iść na spacer. Pan najpierw wyszedł z Sonia, a dopiero potem ze mną. Musiał mi pomóc zejść po schodach, a potem po nich wejść. Na spacerku, zresztą bardzo krótkim, bardzo się słaniałem. Tak, jakbym nie umiał stać prosto:( A jak wróciłem do domku, okazało się, ze nie mam apetytu. To wręcz nieprawdopodobne: wczoraj mogłem jeść bez przerwy i cały czas miałem na to ochotę, a dziś ani mi się nie chce, ani nawet nie mam siły. Za to strasznie dużo rano piłem. No i Pan i Pani się zestresowali i umówili mnie na wizytę do weterynarza - jedziemy tam za godzinkę...

W odwiedzinach

25 czerwca 2011r. Dziś Pani zabrała mnie i Małego M. w odwiedziny do Dziadków i Rodziców. Chciała się mną pochwalić:) Dziadkowie mieszkają na 3 piętrze, więc miałem do pokonania sporo schodów, ale udało się. No i jechałem samochodem: najpierw z przodu, ale przeszkadzałem Pani w zmianie biegów, więc przesadziła mnie na tył, tzn. Mały M. został posadzony na siedzeniu pasażera, natomiast ja, po wielu prośbach, groźbach i szturchnięciach, wdrapałem się na tylne siedzenie (w zasadzie Pani mnie tam wciągnęła). Nie powinienem narzekać, miałem całą kanapę dla siebie, ale nie umiem się przekonać do jazdy samochodem... No a Dziadkowie, gdy mnie zobaczyli, stwierdzili, że Pani już całkiem zwariowała... Ale wizyta się udała, skubnąłem nawet trochę słodyczy - Babcia nie mogła się oprzeć mojemu proszącemu spojrzeniu:)
U Rodziców też było fajnie. Mają kawałek ogródka i też pieska. To sznaucer miniaturka, zwie się Rocky. Trochę się złościł, bo Pani rzucała mi Jego zabawkę-świnkę. Tak więc Pani rzucała świnką, a ja aportowałem. Bardzo to lubię. Pani ostatnio kupiła i mi, i Sonii takie pomarańczowe bumerangi do aportowania i teraz, jak wychodzimy razem na spacer, to biegamy za swoimi zabawkami. Jak już złapię taką zabawkę (czy nawet patyk), to lubię ją podrzucać:) Wygląda to tak, jakby zabawka mi uciekała, a ja dalej ją wtedy gonię. Pani przez chwilę filmowała tę naszą zabawę. Powiedziała, że umieści filmik na moim blogu, jak tylko nauczy się to robić:)

piątek, 24 czerwca 2011

Sonia

ONka SONIA
Pomyślałem sobie, że trochę Wam o Sonii opowiem. Bo to też ONka po przejściach...
Otóż 7 lat temu Pan i Pani postanowili kupić sobie pieska. A że Pan postawił warunek "albo ONek, albo nic", Pani szybciutko przewertowała gazety i znalazła ogłoszenie o szczeniaczkach ONkach. Pojechali następnego dnia. Pan uparł się na małą zadziorną sunię, którą - z niewiadomego powodu - "hodowca" bardzo odradzał. I tak Sonia zamieszkała w Domku. I już dzień później zaczęły się problemy. Najpierw ze skórą: straszny świąd, drapanie się, gryzienie, piski. Gdy udało się to opanować (lekami), zwariował układ pokarmowy. Sonia miała ciągle biegunki. Gdy poradzili sobie z jelitami, wróciły problemy ze skórą. I tak na okrągło: zmiany leków, poszukiwanie odpowiednich karm, zmiana weterynarza. Skóra, nie dość, że swędziała, to nie chciała się goić... Weterynarz włączył sterydy... Wtedy się uspokoiło. Niestety, nie na długo...
Sonia miała bardzo długi (ponoć za długi) ogonek. A po tych wszystkich przejściach był on prawie łysy. Ale Sonii nie przeszkadzało to w okazywaniu niesamowitej radości na widok Pani i Pana, i tłukła tym ogonkiem ściany w wąskim korytarzu. W końcu ogonek nie wytrzymał i na końcu pękł. Ściany wyglądały, jakby je ktoś pochlapał czerwoną farbką, a ogonek nie chciał się goić. Wtedy Państwo podjęli decyzję o amputacji końcówki ogonka. I tak się stało. Ogon szybciutko (ponoć za szybko) się zagoił. Równie szybko pękł znowu i tym razem nie udało się go uratować. Dlatego Sonia jest ONkiem bez ogonka. Ale i tak jest śliczna;)
Jeszcze z ogonkiem
Czas, w którym Sonia cieszyła się pełnią zdrowia, nie mógł trwać długo. Trzy lata temu zaatakowało wszystko: skóra - swędziała, robiły się rany na zmianę ze zwapnieniami spowodowanymi długotrwałym stosowanie sterydów, wypadała sierść, jelita - Sonia traciła apetyt, stawy - przestawała chodzić (Pan musiał nosić ją po schodach)... Państwo podjęli decyzję o kolejnej zmianie weterynarza. Badania wykazały 3 litry płynu w brzuchu, wątrobę do przeszczepu i miazgę zamiast lewego tylnego stawu kolanowego. I zaczęła się walka. Zastrzyki, tabletki, ściąganie płynu ze stawu kolanowego. I cud... 4 tygodnie później badania kontrolne pokazały: brak płynu w brzuchu, wskaźniki wątrobowe w normie, brak stanu zapalnego w stawie kolanowym. Chciałoby się rzec: ta to ma chęć do życia... Ale to Pani i Pan o nią walczyli. I wywalczyli. Choć Sonia nie ma ogona, kuleje i ciągle dostaje środki przeciwbólowe i przeciwświądowe, jest przeradosną, przekochaną sunią, która mimo 7 lat na karku wciąż zachowuje się jak 7-miesięczne szczenię.
I dzięki temu teraz RAZEM gonimy za patykami, które na spacerach rzuca nam Pan albo Pani. I oboje bardzo to lubimy:)
P.S. Ale szczeniaczków z tego nie będzie;) Za starzy jesteśmy na takie atrakcje;)

Prawnie mam już właścicieli:)

18 czerwca 2011r. Dziś odwiedziliśmy Psitula. Pani podpisała umowę adopcyjną i od dzisiaj mam już prawnie właścicieli. Chociaż Pani woli mówić, że należę do Rodzinki. Tak faktycznie jest przyjemniej:) Nie jestem niczyją własnością, jestem już PEŁNOPRAWNYM członkiem Rodzinki. Wszystkim swoim towarzyszom niedoli w Psitulu życzę takich Rodzinek...
No i mnie zaczipowali... Oj, jak ja nie lubię strzykawek... Ale już po bólu i strachu. Teraz, jeśli się zgubię (nie zamierzam tego robić), albo ktoś będzie próbował mnie sobie przywłaszczyć (nie dam się łatwo!), mój własny czip pokaże, że mam swoją Panią i Pana, mam swoją Rodzinkę!
W bagażniku
A potem była wpadka... Znów pokazałem Panu ząbki... A nawet lekko wbiłem je w Jego rękę:( Ale próbowali mnie włożyć do bagażnika... Autko nie małe, Sonia w bagażniku, dla mnie miejsce też było, a jednak... Pani chciałaby wiedzieć, czy pokazałem ząbki z bólu, czy może mam jakieś straszne wspomnienia związane z jazdą w bagażniku... A ja nie mam jak powiedzieć Jej prawdy... Czemu Psy nie mówią ludzkim głosem?
Skończyło się tym, że za kierownicą usiadł Pan, ja zająłem miejsce pasażera, Pani i Mały M. usiedli z tyłu, a Sonia miała cały bagażnik dla siebie. Trochę mi głupio... Może będę się musiał przyzwyczaić do tego bagażnika...

czwartek, 23 czerwca 2011

Biegunka...

13 czerwca 2011r. I stało się, mój żołądek nie wytrzymał i przestałem kontrolować swoje śmierdzące potrzeby... Gdy Pani wstała w nocy, żeby po mnie posprzątać, położyłem się na dywanie i na Nią patrzyłem. I to chyba nie było dobre, bo chciałem jej powiedzieć, że to przypadek, że ja nie chciałem, że to jakaś choroba, wirus, stres, nowa karma, której nie znam, wszystko razem. A Pani wyczytała w moich oczach, że się jej nie boję, że nie dam sobie zrobić krzywdy, że będę się bronił, bo jestem duży, silny, zły, najważniejszy. No i do tego przywłaszczyłem sobie dywan, który został kupiony dla Sonii. I Pani się wystraszyła. I znów zaczęła mieć wątpliwości... Do tego Pan z wrażliwym nosem i moja biegunka...
Rano, gdy wstaliśmy, było wszystko w porządku. Nikt jeszcze nie wiedział, jak będzie wyglądał dzień... A był straszny...
Gdy Pani wróciła z pracy do domu, cały pokój był zapaskudzony. Przepraszam, wtedy nad tym nie panowałem... A Pani, bardziej niż brudną podłogą, przejęła się tym, ile wytrzymają sąsiedzi, bo śmierdziało w całej klatce... I posprzątała. I powiedziała, że sobie z tym poradzimy. I, zamiast podjechać do Psitula podpisać umowę adopcyjną, pojechaliśmy do weterynarza. Dostałem kilka zastrzyków i przykazanie, że jutro też trzeba przyjechać. A ja tak nie lubię weterynarzy... Strasznie warczałem i pokazywałem ząbki, więc Pani, bez mrugnięcia okiem, założyła mi kaganiec (to dobrze, że nie ufa obcym psom, przecież ja tak naprawdę jestem obcy) i powiedziała, że Sonia u weterynarza zachowuje się jeszcze gorzej. Więc poczułem się rozgrzeszony i odetchnąłem z ulgą...
A biegunka trwała jeszcze 2 dni, ale przestałem paskudzić w Domku i puszczać śmierdzące bączki;)

Wrócił Mały M.

11 czerwca 2011r. Dziś z kilkudniowego wyjazdu wrócił do Domu Synek Pani i Pana, 5-letni Mały M. Wiem, że Pani obawiała się, jak zareaguję na obecność Dziecka w Domku. A ja przecież jestem bardzo spokojny, nigdy nie miałem złych doświadczeń z małymi ludźmi. Tylko że Pani i Pan tego nie wiedzą, przecież nikt nie mógł im tego powiedzieć... Nikt, poza mną, nie zna mojej historii. Bo kto miałby ją opowiedzieć? Wiem, że Pani bardzo chciała by wiedzieć, co takiego się wydarzyło, że znalazłem się w Psitulu, ale ja jej tego nie powiem... Nikt jej, niestety, tego nie powie...
Bardzo mądry jest Mały M. Gdy Pani powiedziała, że musi być przy mnie bardzo ostrożny, bo jeszcze nie wiedzą, jak reaguję na dzieci, Mały M. nie podchodził za blisko i mnie nie zaczepiał, chyba że któreś z Rodziców było obok. To jest niesamowite, że tak bardzo szanują moje zamiłowanie do spokoju...
Jest jeszcze jedna niewiadoma: Mały M. jest alergikiem. Muszę mieć nadzieję, że moja sierść nie okaże się problemem...

Podjęli decyzję...

10 czerwca 2011r. Pani wciąż wracała do mojego profilu na portalu ogłoszeniowym. Po śniadaniu (Państwo mieli wtedy urlop), po rozpatrzeniu wielu "za" i wielu "przeciw", po walce na argumenty i ich wzajemnym zbijaniu Pan powiedział "to jedziemy". I przyjechali do Psitula. Wzięli ze sobą oczywiście Sonię, bo głównym warunkiem mojego przyjęcia do Rodziny była akceptacja ze strony pierwszego ONka w Domu. Moja Opiekunka wyprowadziła mnie na smyczy za schroniskowy płot. Mnie jednak było wszystko jedno... Już nie wierzyłem, że ktoś mnie zauważy, że ktoś mnie pokocha, że będę miał Dom... Oglądali mnie, wołali, głaskali... A ja tak bardzo chciałem wrócić na "swój" kawałek podłogi w schronisku... I jeszcze Sonia, zazdrosna, próbująca pokazać, że miejsce przy Pani i Panu należy tylko do Niej. Czułem, że Państwem targają wątpliwości... I wtedy Pan powiedział: "dość tego zastanawiania, wsiadamy, Misiek, do auta i jedziemy do Domu". Ale nie podpisali jeszcze adopcji, chcieli mieć pewność, że Sonia zaakceptuje moją obecność w Domu...
Dom... Bałem się sam gdziekolwiek ruszyć i zajrzeć. Wyłożyłem się więc na balkonie i tam spędziłem kilka godzin. Pani i Pan zaczęli mnie czesać. Oj, strasznie wyglądało to moje futerko. A jakie było brudne, skołtunione... Pani i Pan cierpliwie je szczotkowali, aż zaczęło mi to sprawiać ból i zacząłem się niecierpliwić. I pokazałem ząbki. "A jeśli on będzie agresywny?". Nie chciałem być agresywny! Nie jestem agresywny! Muszę się opanować... Ale to Pani wpadła na pomysł, jak mi pokazać, że się mnie nie boi: gdy kolejny raz przy czesaniu pokazałem ząbki, po prostu włożyła rękę do mojego pyska i powiedziała: "no gryź, gryź, jak jesteś taki zły". I się zdziwiłem trochę. No bo przecież nie chciałem nikogo gryźć, chciałem tylko pokazać moje zniecierpliwienie. Teraz po prostu wstaję i odchodzę, i Pani to szanuje.
Sonia. Pokazała mi, że to Ona rządzi, gdy podszedłem do miski. Ale Państwo szybko jej wytłumaczyli, że teraz mieszkam z Nimi i Ona musi ten fakt zaakceptować. Jeszcze nie mogę w to uwierzyć...
Do tego mój brzuszek zaczął się buntować i strasznie boję się, że zapaskudzę Domek...

Ponoć wtedy się zaczęło...

8 czerwca 2011r. Prawdopodobnie już wtedy odmienił się mój los... Pani od kilku dni myślała o tym, żeby odwiedzić pewien portal ogłoszeniowy, który akurat wtedy wciąż pojawiał się w reklamach radiowych i telewizyjnych. I wieczorem to zrobiła. Gdy wpisała województwo i miasto, jako jedno z pierwszych pojawiło się moje zdjęcie. I tekst: Nami, piękny długowłosy ONek do pokochania od zaraz. Otworzyła stronkę i pokazała Panu. "Może by tak sprawić Soni kolegę?".