niedziela, 31 lipca 2011

Pierwsi goście

Oczywiście od momentu, gdy w Domku zamieszkała Bahia... To znaczy, zajrzała już raz do nas Sąsiadka, ale na widok zjeżonej Bahii zrezygnowała z odwiedzin...
No więc wczoraj przyszli goście. Aż czworo plus Pchła. No, ponoć był to pies, ale nie większy od mojego pyska, więc w zasadzie Pchła. Na wszelki wypadek warczałam, gdy próbowała podejść. Ze zrozumiałych powodów się nie odważyła. Na imię jej Miłka. A gośćmi byli: Lilka, Damian, Martyna, 18-miesięczny Oliś (i Pchła). Ja już raczej nie wstaję ze swojego dywanika, więc obszczekałam Ich na odległość. Za to Bahię musieli mocno trzymać...
Na szczęście dla nas wszystkich - Goście wspaniali. Bardzo spokojnie przekonywali Bahię do siebie. Na początku oczywiście smakołykami, więc i mnie się co nieco dostało:) Powoli wyciągali do Niej ręce, żeby mogła ich powąchać i, przede wszystkim, nie wykonywali gwałtownych ruchów. Więc Młoda odpuściła, choć Pańcia bardzo Jej pilnowała...
Ale najfajniejszy był Oliś. Nie bał się niczego. Małymi rączkami opędzał się od Bahii, kładł się przy mnie na podłodze, w ogóle nie okazując strachu, i rozdawał buziaczki wszem i wobec. Raz nawet wywrócił się Bahii na grzbiet, to się dziewczyna trochę zdziwiła, a On się pozbierał i poszedł dalej:)
A Miłka biegała wokół wszystkich i w zasadzie cały czas skupiała na sobie uwagę Bahii. A Bahia zachowywała się naprawdę fajnie. Wciąż Pchłę goniła i próbowała łapką przygwoździć do ziemi. Ale robiła to niesamowicie delikatnie, wszyscy byli miło zaskoczeni.

środa, 27 lipca 2011

Narozrabiałyśmy?

Oj, Pańcia trochę się wściekła. Nie przeze mnie... Chociaż pewnie troszkę też... Co prawda, pewnie niechcący, ale jednak, rano zamknęła mnie w łazience i siedziałam tam sama calutki dzień:( Niby miałam spokój, ale może gdybym leżała sobie w pokoju, Bahia by nie narozrabiała? A tak...
Gdy Pańcia weszła do mieszkania po pracy oczywiście najpierw wypuściła mnie z łazienki (i przeprosiła), a potem ręce jej opadły. W dużym pokoju, na podłodze, leżała zerwana firanka. Ta wielka z dużego okna. Pańcia twierdzi, ze da się ją jeszcze uratować, ale mimo to oberwało się trochę Młodej... A że ja mam też w tym Domku swoje prawa i z racji starszeństwa poczuwam się do pewnej odpowiedzialności, musiałam Młodej wygarnąć od siebie. I to tak na ostro, że aż mi się postawiła i w ruch poszły kły.
Gdy już Pańci udało się nas rozdzielić, obie oberwałyśmy... Pewnie zasłużenie... No a Pańcia się wystraszyła, że zrobimy sobie krzywdę. I pewnie tak by było, gdyby nie Jej interwencja. Oj, te nasze sucze instynkty. Czy nigdy nad nimi nie zapanujemy?

niedziela, 24 lipca 2011

Szaleństwa Panny B.

Dzieje się, dzieje... W zasadzie najważniejsze to to, że znowu chodzę:) Ale tym razem nie o mnie. Tylko o tym szalejącym tornadzie o imieniu Bahia. Ma w sobie tyle energii, że można by nią obdarować całe stado psiaków. Jadła by na okrągło. Z patyków robi wióry, niszczy je do końca:) Jak w tartaku. Odkurzacz chodzi co chwilę, a i tak podłoga zasłana jest trocinami. Może założymy wytwórnię?
Zaczyna reagować na imię. A na spacerki wychodzi na podwójnej smyczy (Pani spina dwie długie tak, żeby były jak najdłuższe, żeby Młoda miała luz, ale też żeby była nad nią kontrola). Przestała się kulić na widok przejeżdżających samochodów i przechodzących ludzi, stresują Ją jeszcze autobusy, ale i tak jest coraz lepiej. No i coraz rzadziej jeży się na widok mijających ją mężczyzn... Gdy poszliśmy na spacer do A. i B., zachowywała się całkiem poprawnie. Obwąchała A. i B. a potem szalała w ogródku nie okazując grama agresji.
Była też w tym tygodniu w odwiedzinach u Rodziców Pańci. Na kolegę Rocky'ego (sznaucer mini) nie zwracała zbytnio uwagi, do wszystkich pań (Babcia, Mama, Kasia) podeszła raczej spokojnie, też nie poświęcając im większej uwagi, Tato przekupił Ją szyneczką, choć później też na Niego warczała, natomiast Brat Pańci został obszczekany. Może dlatego, że stał na schodach i było ciemno? Może dlatego, że jest bardzo wysoki i ma donośny głos? Nie było w tym co prawda ciężkiej agresji, jednak do pozytywnych tego zachowania zaliczyć nie można. Pańcia mówi, że takie odwiedziny zrobi jeszcze kilka razy, a potem zaprosimy Rodzinkę do Domku.
Akcje w sypialni:) Pewnego dnia Bachia zawarczała na Małego M. Mały M. uwielbia oglądać bajki, zazwyczaj leży sobie wtedy w dużym łóżku w sypialni przykryty kołdrą. I tak zastała Go Bahia. I On założył sobie tę kołdrę na głowę. A Ona zaczęła warczeć. Zachowywała się tak, jakby nie wiedziała, co to łóżko z pościelą, bo gdy wieczorkiem Pańcia się położyła i również przykryła kołdrą, Bahia znów warczała. Już Jej to minęło, ale w nocy potrafi kilka razy wchodzić do sypialni i sprawdzać, czy Pan i Pańcia tam są... A jak Mały M. oglądał wczoraj bajki, zaczęła wskakiwać na łóżko. Pańcia przegoniła Ją raz i drugi, a za trzecim razem Bahia tak się położyła i zaparła, że Pańcia musiała Ją wziąć na ręce i wynieść z sypialni. Musi się Młoda nauczyć, że łóżka, szczególnie te najwygodniejsze, nie są dla piesków, szczególnie tych dużych. Ja kiedyś spałam z Panem i Pańcią... Ale to były stare czasy, stare mieszkanko i kanapa, którą zjadłam... A przede wszystkim nie było jeszcze Małego M. Bo jak Mały M. przyszedł na świat, to On zajął to miejsce obok Pańci i Pana. Ale to Jego prawo... Najważniejsze, że Pan i Pani nadal kochali mnie tak, jak za czasów, gdy Małego M. jeszcze nie było...
Są jeszcze wyskoki. A w zasadzi podskoki. Strasznie mnie denerwują i zazwyczaj dosadnie daję o tym znać, ale co ja mogę... Jak Bachia ma napad szaleństwa, to po wszystkich skacze: po Pani, po Panu, po Małym M. Ten to jest chyba najbiedniejszy, podrapany taki, ale - muszę przyznać - dzielnie to znosi i próbuje się odwracać plecami, choć nie zawsze zdąży. Za to Pan i Pani raz Ją odepchną, raz złapią za łapy i zatańczą, innym razem padną przed Nią na kolana i zachowują się jak psy. Ona to uwielbia. Przewalają się po podłodze, nawet na siebie warczą. Posmyrają Ją po brzuszku i po chwili jest spokój. Troszkę Jej zazdroszczę. Moje czasy szaleństwa też były takie wspaniałe, ale to było dawno... Najważniejsze, że Pan i Pani nadal kochają mnie tak, jak za czasów, gdy nie było Bahii, a wcześniej kochanego Miśka... I nie było NamisiowegoDomku...

Elektryczna dziewczyna

W zasadzie to Pan powiedział NASTĘPNA elektryczna dziewczyna:) Dlaczego? Bo przyłapał Bahię, gdy próbowała podkraść ładowarkę do telefonu trzymając w zębach kabelek... Dobrze, że nie był pod prądem... A dlaczego "następna"? Bo ja też kiedyś byłam taka zdolna. A nawet zdolniejsza... I chyba byłam w wieku Bahii...
To było jeszcze w starym mieszkaniu. Pan i Pani pracowali, więc siedziałam prawie całe dnie sama w domku. Czasem spałam, a czasami nie i wtedy mi się nudziło. I przychodziły mi do głowy różne pomysły, niekoniecznie mądre...
Otóż ściany w tym starym mieszkanku nie należały do równych. Do tego w przedpokoju przy podłodze wystawał kilkucentymetrowy kawałek grubego kabelka wysokiego napięcia. Pewnego dnia bardzo mnie zafascynował i zaczęłam się do tej ściany dobierać. Pazurkami i ząbkami. A że ściany nie tylko nie były równe, ale również podatne na niszczenie, szybko wyskrobałam sporą dziurę i zaczęłam szarpać kabelek. W efekcie, gdy Pan i Pani wrócili z pracy, na podłodze w przedpokoju zamiast wystającego kawałeczka kabelka leżał wyszarpany ze ściany i podłogi kabel długości około metra. Krótko mówiąc, gdyby moje kiełki wgłębiły się w ten kabel trochę głębiej, dziś już by mnie nie było... Miałam szczęście. Ale burę dostałam nieziemską...
Taką burę dostałam w życiu w zasadzie tylko dwa razy. Właśnie za numer z kabelkiem, no i za zjedzenie kanapy... Wtedy też mi się nudziło, a ta gąbka ze środka rogówki tak fajnie się darła... I trochę się obawiam, bo przypomina mi się to za każdym razem, gdy Bahia zębami dobiera się do obić foteli... Mam nadzieję, że nic złego z tego nie wyniknie, bo przecież Bahia nie zostaje sama w domu, gdy Pan i Pani jadą do pracy...

piątek, 22 lipca 2011

Góry, góry, góry...

W końcu mam nadzieję nadrobić zaległości, czyli parę słów o... Leśniczówce:) Przeboleję fakt, że miały to być spokojne, spokojne, SPOKOJNE  wakacje. I w zasadzie byłyby, gdyby nie ten przystanek w PSITULU. I powiększenie się Rodzinki.
Miejsce - bajka. Góry, Leśniczówka na zboczu, wielka łąka, wokół lasy, zejście do czyściutkiej, górskiej rzeczki i cisza... No, cisza też by była, gdyby nie Młoda... Cały dzień można by leżeć na dworze, żadnych obcych psów i ludzi...
Prawie cały tydzień świeciło słoneczko. Czyli już pierwszego dnia poszliśmy nad rzeczkę. Rzeczka w połowie szerokości głęboka na 30cm, w połowie - na 80cm. Więc wchodziłam do tej głębszej wody, kładłam się pod prąd i gdy machałam łapkami, to mnie tak fajnie unosiło... A to młode, niewyrobione boi się wody! Było miło i przyjemnie, ale to chyba przez tę przyjemność teraz tak cierpię.
Bahia szalała od rana do wieczora. Biegała we wszystkich kierunkach naraz, szczekała na każdy niezidentyfikowany dźwięk, kradła każdą rzecz, która pozostawała bez opieki Pani, Pana lub Małego M. Przez to o mały włos nie została Francą lub Zołzą.  Mnie też co chwilę zaczepiała, ale po paru spięciach i ostrych wymianach cięć kłami, dawała sobie spokój. Ja już naprawdę nie mam siły na przeżywanie drugiej młodości... Mimo to miło popatrzeć na takie "tornado":)
W międzyczasie okazało się, że z Bahii straszny tchórz. Czyżby ktoś ją kiedyś strasznie skrzywdził? Gdy Pan przekładał pasek z jednych spodni do drugich, zwinęła się w kłębek i z piskiem uciekła. Tak samo zareagowała wieczorem na światło wojskowej latarki. Podobnie reaguje nawet teraz na przejeżdżające samochody i autobusy. Dziwne, że sama jest w samochodzie bardzo spokojna i nie panikuje...
A ostatniego dnia było strasznie. Przyjechali właściciele Leśniczówki i... Bahia rzuciła się na Pana G. Ta nasza Pańcia to ma chyba jakiś ekstra zmysł, bo jak tylko Ich zobaczyła, zapięła Bahii smycz i trzymała ją króciutko. Pewnie tylko dzięki temu nie doszło do czegoś strasznego... Nie przypuszczałam, że tak może wyglądać agresja, pod którą chowa się paniczny strach. Młoda się maksymalnie zjeżyła, ogon podwinęła pod siebie, uszy położyła, a jak szczerzyła kły, to fafle z nosem podeszły jej pod oczy. Wyglądała strasznie. Rzucała się w kierunku Pana G., warczała, szczekała, cała drżała... To był chyba jedyny moment, gdy Pani i Pan zadali sobie pytanie, czy przyjęcie Bahii do Rodzinki to był dobry pomysł... A jeżeli będzie tak reagować na każdego obcego-nieobcego, który przyjdzie w odwiedziny? A Rodzinka Pani, a Sąsiadka? Chyba czeka nas trochę pracy, żeby tę małą Francę uczłowieczyć:)

Auć... Korzonki!!!

W zasadzie to było wczoraj. A zaczęło się jeszcze dzień wcześniej. Moje tylne łapki odmówiły posłuszeństwa. Tak jakby się przykurczyły. Do tego pojawiła się gorączka... Pan i Pani oczywiście spanikowali. Mnie też nie było do śmiechu... Do tego bolało:( Ani się obrócić, ani samemu podnieść, nie mówiąc już o spacerze... Całe szczęście (jeśli w mojej sytuacji w ogóle o szczęściu w kontekście zdrowia można mówić...) trzy lata temu moje nogi też odmówiły posłuszeństwa (wtedy wysiadły stawy) i Pan już wiedział, jak mi pomóc się podnieść, a nawet  wyjść na krótki spacer. Oczywiście wróciły do mnie szeleczki (ostatnio używała ich Młoda), wykopali też z szafy długi, szeroki szalik i podnosząc mnie z przodu za szeleczki przełożyli mi ten szalik pod brzuszkiem i asekurowali przy chodzeniu. I tak od wczoraj chodzę na spacerki... A w zasadzie to głównie leżę na dywaniku - tego też pilnują, żebym przypadkiem nie położyła zadku na zimnej podłodze.
Siłą rzeczy odwiedziliśmy wczoraj weterynarza. Nawet Pańcia znalazła w sobie siłę, żeby moje w połowie bezwładne ciałko podnieść i umieścić w bagażniku. No i weterynarz poinformował Panią, i tym samym trochę uspokoił, że mam zapalenie korzonków. No i wymagam serii zastrzyków. Bolesnych! Niestety, nie było szans tego uniknąć: zakładają mi kaganiec (zawsze), Pańcia chwyta mnie takim żelaznym uściskiem, a lekarz wbija te straszne igły:( Oj... I tak jeszcze ze trzy razy... Po tej pierwszej wizycie Pańcia żartowała nawet z weterynarzem, że czegoś takiego to jeszcze nie mieliśmy... A z cięższych przypadków już się zbierałam. Więc powinno być dobrze. Gorączka przeszła. I zaczynam trzymać pion. Choć muszą jeszcze pomagać mi wstawać.

środa, 20 lipca 2011

Starość?

W Leśniczówce. Oj, wiekowość chyba mnie już dopada... Ta Młoda ciągle biega: tam i z powrotem, wokół choinek, do lasu, za Panią, za Panem, za Małym M. Do tego wciąż po Nich skacze. A mnie się to nie podoba i głośno daję o tym znać... No to Młoda myśli, że chcę ją sprowokować do zabawy. I tak w kółko. A moje stawy już tego nie wytrzymują. Ciężko mi się utrzymać na tylnych łapkach przez cały czas, gdy Bahia szaleje. Owszem, mogę się z Nią siłować, pod warunkiem jednak, że siedzę sobie bezpiecznie na zadku;) Lubię tak wyciągnąć łapki i zwrócić pysiora do słoneczka. A pogoda, muszę przyznać, w tym roku dopisała nam wyśmienicie. I mogłabym w spokoju cieszyć się magią tego miejsca, gdyby nie ta wszechobecna Pchła... Brrrrr........ Ani to nie słucha, ani nie aportuje (jak można nie wiedzieć, co zrobić z rzuconym patykiem?). Ciągle zaczepia i prowokuje. No i próbuje mnie zdominować! A to się jej nie uda. Nigdy nie musiałam tego robić, ale teraz, skoro Ona rzuca mi się do gardła, jestem zmuszona reagować tak samo. I chyba zrobiłam to przekonywująco i skutecznie, bo, mimo ciągłych prób podejmowania z Jej strony walki, moje kłapnięcie powoduje, że Młoda się poddaje:) Szkoda tylko, że te moje stare łapki nie wytrzymują już Jej młodości. Bo w zasadzie to chętnie bym Ją pogoniła, złapała za ten kudłaty ogon, powaliła i wyszczekała, co myślę o takich postrzelonych podlotkach:)

wtorek, 19 lipca 2011

Bahia

10 lipca 2011r. (ciąg dalszy) Schronisko. Zostawili mnie w samochodzie i poszli wypatrywać drugiego Zwierza. A że są nieziemsko roztrzepani, zostawili pootwierane okna. A dla mnie to jak zaproszenie. Więc szybciutko, ja, stara, kulawa sunia, na przednie siedzenie i hoooop... na dwór przez okienko. Najpierw się zdziwili, potem uśmiali, a potem i tak spowrotem zamknęli mnie w aucie:(
I zniknęli za zakrętem. Oj, mam wątpliwości, czy to się dobrze skończy...
Pańcia wcześniej ciągle siedziała przed komputerem i przyglądała się tym wszystkim psiakom. Twierdziła, że chyba wie, którego chciałaby wziąć. No więc miałam nadzieję, że trafi mi się sympatyczny, spokojny, starszy kolega, ewentualnie - koleżanka. A tymczasem...
Wyszli zza bramy, a z Nimi, prowadzona na smyczy, podskakująca i szarpiąca, nie reagująca na imię, z przyklapniętymi uszami młodziutka sunia. Szczeniak wręcz! Brrrr.... Za stara jestem na takie atrakcje.
Zawołali ją BAHIA, wsadzili do MOJEGO bagażnika i wyruszyliśmy. Młoda prawie całą drogę przespała, a jak nie spała, to się żarłyśmy, a już prawie na miejscu okazało się, że jazda samochodem Jej nie służy. Hi, hi, hi. Miała Pańcia za swoje...

niedziela, 17 lipca 2011

Będzie się działo...

10 lipca 2011r. No i stało się. Okazało się, że wczoraj (tj. w sobotę) Pan zadzwonił do Leśniczówki i zapowiedział nas na dzisiaj (tj. na niedzielę). Do tego powiedział, że będziemy koło południa. Ale się Pani wkurzyła... Że przecież jeszcze dzień wcześniej był przeciwny wyjazdowi, że to się tak nie da, bo już jest 9:00, a sama trasa to ok. 3 godziny. Przecież nic nie jest przygotowane, trzeba się spakować, z Sonią jechać do weterynarza na zastrzyk (wiedziałam... brrrrr...), Pańcia poza tym nie lubi takiej pseudo spontaniczności... A potem Pani powiedziała coś, po czym dostałam gęsiej skórki: "dobrze, skoro Ty przeforsowałeś wyjazd, to po drodze zatrzymujemy się w schronisku i bierzemy drugiego psiaka". Pana zatkało, a po chwili, o zgrozo(!), się zgodził... Zadzwonił i przełożył godzinę przyjazdu na 16:00 (a i tak w końcu byliśmy godzinę później) i zaczęło się: sprzątanie, pakowanie, wizyta u weterynarza. Wcisnęli wszystko, razem z Małym M., na tylne siedzenie, mi zostawili bagażnik. Szkoda tylko, że chwilę później musiałam się tą bagażnikową (nie małą) przestrzenią podzielić...

Coś się szykuje...

8 lipca 2011r. A czas leci... Urlop Pani i Pana sobie trwa, siedzą w domku i zastanawiają się, co by było, gdyby... Na kawkę przychodzi Pani G. Jutro wyjeżdża w góry. Pańcia rzuca hasłem do Pana: "albo jutro jedziemy do leśniczówki, albo jadę po drugiego psiaka, bo inaczej zwariuję!". A Pan na to, że jechać nie możemy, bo On w Firmie powiedział, że będzie na miejscu i jak będzie potrzeba (a pewnie będzie), to On przyjedzie i pomoże. Poza tym, nie daliśmy wcześniej znać, że przyjedziemy, więc tak nagle to nie wypada... A na kolejnego psa On się nie zgadza. I na tym stanęło. A wieczorem pojechali na firmową imprezę...

czwartek, 7 lipca 2011

Smuteczki

W zasadzie to czuć je w powietrzu. Otaczają Pańcię, wczoraj zaatakowały mnie. Jak długo to potrwa? Jak można się ich pozbyć? Pańcia się uśmiecha, ale ma smutne oczy. Mnie mniej cieszy piłeczka... Do tego znowu mam ataki świądu i cały czas się drapię, więc pewnie dziś, albo w najbliższych dniach czeka mnie wizyta u weterynarza i zastrzyk. Brrrr..... Nie lubię tego...
Jak sięgam pamięcią, ten ostatni tydzień był chyba najgorszym tygodniem w Ich życiu... I jeszcze ten urlop... Powinni być w pracy, żeby jak najmniej siedzieć w Domku. Dobrze, że chociaż pogoda zaczyna dopisywać, to może i Oni zaczną gdzieś wychodzić...
Fajnie było by pojechać nad wodę, ale: 1) obawiam się, że to wywoła kolejne Smuteczki; 2) ja i tak będę musiała zostać w Domku, bo moja skóra jest w takim stanie, że lepiej nie ryzykować kontaktu z wodą... Po prostu - szkoda gadać:( Wszystko sprzysięgło się przeciwko Rodzince... A nie tak miało być...

Słoneczko = otwarty balkon

Uwielbiam ciepłe dni. Bo gdy tylko świeci słonko, otwierają balkon. Uwielbiam leżeć na balkonie i obserwować świat. A widok mam całkiem ładny, no i ciągle coś się dzieje. A to przechodzą jakieś pieski, a to biegają dzieciaki. Do tego mieszkamy na parterze, więc jak się wygodnie wyłożę, to łapki zwisają poza balkon, a ja mam wszystko na wysokości ślipek. Więc tak sobie leżę, grzeję się i obserwuję.
Ha! Czasem szczekam na inne pieski. Pan i Pani za tym nie przepadają. Denerwują się, że moje szczekanie może przeszkadzać sąsiadom i czasem mnie z balkonu pogonią... Ale szybciutko tam wracam. I znowu szczekam:)
Gdy Misiek był u nas pierwszy dzień, w zasadzie do wieczora leżał na balkonie. A potem nie chciał już wychodzić na balkon. Tak, jakby się czegoś bał... Dopiero w niedzielę rano szedł za Panią, i gdy Ona wyszła na balkon, On bardzo powoli przełożył przez próg przednie łapki. I, mimo że Pani Go prosiła, nie chciał zrobić kroku dalej... Dlaczego? - odpowiedź na to pytanie na zawsze pozostanie Jego tajemnicą...

środa, 6 lipca 2011

Kryzys

Pańcia ma kryzys... Zrobiła mi jedzonko (chyba to Ją tak wytrąciło z równowagi), zamknęła się w łazience i... wyje:( Aż mnie ciarki przechodzą... Z drugiej strony - może potrzebne jej takie odreagowanie? Może pomoże Jej się to pozbierać? Bo oboje: i Pan, i Pani chodzą strasznie smutni... Mnie też jest "łyso"... Tak pusto na podłodze... I nie mam po kim wylizywać miski...
Oboje obwiniają się za to, co się stało. Przecież niczego już nie zmienią. Widocznie tak miało być...
Teraz mają urlop. Pewnie dla Nich lepiej by było, gdyby chodzili do pracy. Skupiliby się na czymś innym, a nie tylko na rozpamiętywaniu... Bo przecież wspomnienia powinny być piękne, radosne, wywoływać ciepły uśmiech, a nie smutek i łzy. Tak to powinno funkcjonować. Mam wielką nadzieję, że wkrótce i Ich wspomnienia osiągną tę pozytywną stronę... Bo jak nie, to obawiam się, że zaczochrają mnie na śmierć...

poniedziałek, 4 lipca 2011

Namisiowy Domek

To ja. Sonia. Pomyślałam sobie, że się tutaj trochę wtrącę. Pan i Pani ciągle wpatrują się w tę stronkę. Czytają wciąż od nowa i od nowa... A z oczu lecą im łzy wielkości grochu... Nie przesadzam... Mnie też jest smutno. Zdążyłam pokochać Namisia. Jego spokój, dostojność, ciepłe futerko. Nie ukrywam, na początku było trudno, przestałam być jedynym, pierwszym, najważniejszym ONkiem w Domku. Ale nie mogę też narzekać. Gdy w Domku pojawił się Namiś, Pan i Pani bardzo sprawiedliwie obdzielali nas miłością, czochrankami, spacerkami, zabawą. Nie ukrywam, że nie raz pokazałam Namisiowi ząbki. Ale On chyba to rozumiał... Ostatnio przestało mi nawet przeszkadzać, że podchodził do mojej miski. Doszło do tego, że gdy już zjedliśmy, ja wylizywałam Jego miskę, a On moją:) A teraz już Go nie ma... A było tyle planów: spacerki do lasu, nowe zabawki, a przede wszystkim od dawna obiecany wypad nad wodę...
Od wczoraj jestem przytulana, czochrana, zabawiana za dwóch.... Niby fajnie, ale nie powinno tak być... Oni mają chyba w sobie za duże pokłady psiej miłości...
Mam tylko nadzieję, że zostawią Namisiowy Domek otwarty, że w końcu, zaglądając na tę stronkę, zaczną się uśmiechać do wspomnień. Uśmiechać do Namisia, który teraz zdrowy i szczęśliwy szaleje za Tęczowym Mostem...

Tęczowy Most

4 lipca 2011r. Już jestem spokojny. Już nic mnie nie boli. Teraz będę obserwował moją Rodzinkę zza Tęczowego Mostu. Dziękuję, że ze mną byli. Dziękuję, że tak o mnie walczyli. Dziękuję, ze dali mi tę odrobinę szczęścia i miłości na starość...
NAMIŚ ODSZEDŁ ZA TĘCZOWY MOST DZISIAJ O GODZ. 8:30.

Osłabłem...

3 lipca 2011r. Zacząłem słabnąć. Jakoś tak nie mam siły, ciężko mi się oddycha, nie chcę jeść ani pić... Piłeczka też mnie nie cieszy. Czyżby jakiś kryzys pooperacyjny? Pan i Pani koło mnie skaczą, smyrają, podkładają pod nos miskę z wodą. A ja chcę po prostu leżeć i odpoczywać. Mam dom, mam Rodzinkę, spotkało mnie wielkie szczęście. Jestem szczęśliwy:)

niedziela, 3 lipca 2011

Pogoda

Tutaj mam tylko jedno pytanie: czy ktoś mógłby odczarować pogodę? Chcę słoneczka, spacerków, ganiania za patykami...

Piłeczka

1 lipca 2011r. Tak mi się przypomniało, że jeszcze w piątek, gdy wróciłem z kliniki, spotkało mnie coś miłego. Sonia pozwoliła mi pobawić się swoją piłeczką. Ta piłka świetnie się odbija, a gdy się ją przygryzie, to strasznie piszczy. Mnie i Sonii bardzo się ten pisk podoba, Pani i Panu niekoniecznie... Ale gdy Sonia już pozwoliła mi złapać tę piłeczkę, to Pan zaczął mi ją rzucać. Więc Pan rzucał, a ja ją odbijałem nosem. Pani się trochę denerwowała, że przecież ledwo wróciłem z kliniki, że miałem poważną operację, ale co tam... Ja tak bardzo chciałem się pobawić. Oczywiście nie chciałem się przeforsować, ale skoro nic mnie nie bolało i wróciła mi chęć życia, to pobawić chyba się mogłem...
No i Pani obiecała, że jak tylko w którymś sklepie spotka taką piłeczkę, jak ma Sonia, to kupi też dla mnie. I oby szybko ją spotkała...

piątek, 1 lipca 2011

Już w Domku:)

Przyjechali:) Oj, jak się ucieszyłem. Ściągnęli mi kaganiec i ten niewygodny kołnierz. Wyczochrali, poprzytulali, wsadzili do autka i przywieźli do Domku. A jak tylko otworzyli drzwi, to popchnąłem Sonię i pobiegłem do misek. Byłem strasznie, strasznie głodny. Pani mówi, że schudłem, że zapadły mi się boczki.
Ale na jedzenie musiałem chwilkę poczekac. Do tego dostałem taką porcję mini-mini i ponoc dziś już nic więcej nie dostanę... A w brzuszku burczy...
Nawet sobie nie wyobrażacie, jak to cudownie byc w Domku. Z Rodzinką. Sonia mnie trącha, a Pan i Pani ciągle do mnie coś mówią.
Jutro musimy znowu jechac do kliniki na kontrolę, ale już mnie tam nie zostawią.
Teraz muszę szybciutko wyzdrowiec, bo Pan i Pani obiecali wypad nad wodę. Już nie mogę się doczekac...

W klinice...

Zostawili mnie wczoraj rano... Bardzo bałem się tej chwili. Tak jak tego, że już po mnie nie wrócą. Ale dzisiaj przyjechali:) Mieli mnie zabrac do Domku. Ale Pani Doktor powiedziała, że jestem jeszcze bardzo słaby i muszę dostawac kroplówki, i że muszę zostac w klinice na noc, a przynajmniej do 20:00, kiedy przyjdzie ta druga Pani Doktor, która mnie operowała. I wtedy Ona zdecyduje, co dalej. Powiedzieli, że przyjadą. Więc czekam...