czwartek, 23 czerwca 2011

Biegunka...

13 czerwca 2011r. I stało się, mój żołądek nie wytrzymał i przestałem kontrolować swoje śmierdzące potrzeby... Gdy Pani wstała w nocy, żeby po mnie posprzątać, położyłem się na dywanie i na Nią patrzyłem. I to chyba nie było dobre, bo chciałem jej powiedzieć, że to przypadek, że ja nie chciałem, że to jakaś choroba, wirus, stres, nowa karma, której nie znam, wszystko razem. A Pani wyczytała w moich oczach, że się jej nie boję, że nie dam sobie zrobić krzywdy, że będę się bronił, bo jestem duży, silny, zły, najważniejszy. No i do tego przywłaszczyłem sobie dywan, który został kupiony dla Sonii. I Pani się wystraszyła. I znów zaczęła mieć wątpliwości... Do tego Pan z wrażliwym nosem i moja biegunka...
Rano, gdy wstaliśmy, było wszystko w porządku. Nikt jeszcze nie wiedział, jak będzie wyglądał dzień... A był straszny...
Gdy Pani wróciła z pracy do domu, cały pokój był zapaskudzony. Przepraszam, wtedy nad tym nie panowałem... A Pani, bardziej niż brudną podłogą, przejęła się tym, ile wytrzymają sąsiedzi, bo śmierdziało w całej klatce... I posprzątała. I powiedziała, że sobie z tym poradzimy. I, zamiast podjechać do Psitula podpisać umowę adopcyjną, pojechaliśmy do weterynarza. Dostałem kilka zastrzyków i przykazanie, że jutro też trzeba przyjechać. A ja tak nie lubię weterynarzy... Strasznie warczałem i pokazywałem ząbki, więc Pani, bez mrugnięcia okiem, założyła mi kaganiec (to dobrze, że nie ufa obcym psom, przecież ja tak naprawdę jestem obcy) i powiedziała, że Sonia u weterynarza zachowuje się jeszcze gorzej. Więc poczułem się rozgrzeszony i odetchnąłem z ulgą...
A biegunka trwała jeszcze 2 dni, ale przestałem paskudzić w Domku i puszczać śmierdzące bączki;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz