sobota, 2 kwietnia 2016

Nie mam wyjścia...

SUNIA PILNIE SZUKA NOWEGO DOMKU

Sunia ma na imię Bahia.
Ma ok. 6 lat. 
Jest mieszańcem w typie 
owczarka niemieckiego. 
Jest wysterylizowana
i zachipowana. Ostatnie lata
przebywała w mieszkaniu
w bloku, zachowuje czystość,
nie niszczy, niepotrzebnie nie
robi hałasu (sąsiedzi nigdy się
nie skarżyli). Uwielbia zabawy,
sznurki, patyki, piłeczki.
Mieszkała z dziećmi; swoim nigdy nie zrobiła krzywdy, o obce bywała zazdrosna. Ze względu na alergię powinna być karmiona suchą karmą. Z innymi psami zazwyczaj się dogadywała, choć jest typem lubiącym dominować. Jest bardzo strachliwa. Boi się nagłych dźwięków i gwałtownych ruchów, przejeżdżających samochodów i autobusów. Po usłyszeniu pisku cofającej śmieciarki nie da się wyprowadzić na spacer. W ostatnim czasie wychodziła na spacery 2 razy dziennie: rano szybko, tylko na siusianie, późnym wieczorem na dłuższy, spokojny spacer.

Muszę znaleźć jej dom ze względu na bardzo trudną sytuację życiową, w jakiej się znalazłam.

Gdybyś był zainteresowany adopcją naszej suni, zadzwoń:

666 200 933

niedziela, 29 marca 2015

Nie dość, że żyję, to...

Tak, ten kawałek futra na tym niebieskim blacie, to ja. Ale, ale... Bez paniki, nic się nie dzieje. Postanowiłam dać trochę siebie innym, a że trafiła się okazja...
Trochę się bałam, no bo jak... Zresztą ostatnio znowu nasiliły się te moje fobie i najchętniej siedziałabym w domku, zwinięta w swoim kącie, i nawet na spacer nie wychodziła... Tak, to moje takie marzenie ostatnio - móc nie wychodzić na spacer. Tam ciągle auta, śmieciarki, autobusy przejeżdżają, a ja się ich tak panicznie boję...
Tym razem pozwoliłam się zabrać do lecznicy, żeby oddać krew. Taka akcja była... Dlatego położyli mnie na tym stole. Fajni ludzie. Nie chcieli nawet, na wszelki wypadek, założyć mi kagańca. Odważni, co? A ja, tak naprawdę, byłam tak przerażona, że przez myśl mi  nie przeszło szczerzyć zęby czy warczeć... Nie bolało, choć potem czułam się jakoś tak... dziwnie... Jakby mi ktoś jakąś pałką w łeb dał... Ale chustę piękną przywiesili mi do obroży. Taką czerwoną z żółtym napisem "ratuję życie". Gdyby nie ten mój strach przed spacerami, mogłabym dumnie przechadzać się po osiedlu, prezentować tę piękną chustę i dawać przykład innym... A tak? Spacerki ultrakrótkie (siusiu pod krzaczek i pędem do domku),, więc chusta wisi na kołku, bo przecież nikt nie zdąży nawet jej zauważyć...

No i jeszcze prezentacja w samochodzie. Przecież nie szłam do lecznicy na łapkach, bo to tyle ulic, samochodów, autobusów, strasznych dźwięków i jeszcze tory kolejowe... Co to, to nie. Może i boję się samochodów, ale jeździć nimi nawet lubię. Co prawda Pan śmiał się potem, że się bał, że mu wszystkie śrubki z auta powypadają, ponoć tak się trzęsłam, ale co tam: wsiadłam, dojechałam do lecznicy i z niej wróciłam. Oczywiście z piękną chustą przywiązaną do obroży, medalikiem upamiętniającym tę wzniosłą chwilę i paczką wartościowej karmy (której pochłonięcie miało mi pomóc odzyskać siły po tym, jak wypompowali ze mnie 300ml krwi...).
Na szczęście udało mi się w domku odpocząć kilka godzin, zanim wrócił Kosmita. Bo jak ten sobie o mnie przypomni... Albo najdzie go ochota na zabawy ze mną... Albo na czułości... Wtedy najchętniej wlazłabym pod szafę i udawała, że mnie nie ma:)
                                     

sobota, 10 maja 2014

Miało być o mnie...

   Tylko co ja o sobie mam pisać? Wiem, że blog jest psi, ale moje psie życie łączy się ostatnio z życiem Kosmity. I to tak dość mocno. Oczywiście absolutnie nie narzekam na tę sytuację. W zasadzie to dzięki Kosmicie Pańcia jest od roku w domku i nie spędzam całych dni sama... Ale tak żeby tylko o sobie? Nie wiem...
   Mogę, na przykład, pochwalić się, że dałam ostatnio wyciągnąć sobie dwa kleszcze. Oba z pyska. Jeden wbił się między oczami, drugi pod prawym ślipiem. Pan wziął pincetę i wyciągnął pasożyty. Nie bolało:) Tylko nie wiem, czy posiadanie przez psa kleszczy korzystnie świadczy o Pańci i Panu? W każdym bądź razie zaraz po pozbyciu się pasożytów zostałam skropiona jakimś świństwem i od tego czasu całe to robactwo trzyma się ode mnie z daleka...
   Odwiedziłam też kilka razy weterynarza. Nie lubię tam jeździć. Pańcia zakłada mi kaganiec, a ja ze strachu robię się sztywna (dosłownie) i się ze mnie śmieją... Nie lubię kagańca, ale się Pańci nie dziwię. Weterynarzowi też nie... Od czasu, gdy pokazałam ząbki przy jakimś zastrzyku, nikt tam do mnie inaczej nie podejdzie... Wiadomo, każdy zwierz taki gabinet odwiedzić czasem musi. Przede wszystkim w celu zaszczepienia się. Ale też czasami z powodu choroby. Mi się przytrafiło paskudne, grzybicze zapalenie ucha, więc męczyli mnie jakimiś czyszczeniami i serią zastrzyków. Ale było-minęło, koniec z przykrymi wspomnieniami.
   W kwietniu, pewnej słonecznej soboty, Pan zabrał mnie za to na całe popołudnie i wieczór do domu swojego Taty. Poszalałam tam w ogródku i wycyganiłam trochę smakołyków. A dlaczego? Bo Mały M. zapragnął zorganizować urodzinową imprezę i zaprosić kolegów. A że ja nie przepadam za dziećmi spoza naszego stada Pańcia nie chciała wystawiać na próbę mojej cierpliwości. Ponoć impreza była przednia, ale ja nie żałuję swojej na niej nieobecności.
   Natomiast w lutym miałam przyjemność spędzić dzień w bardzo sympatycznym hoteliku. Dla odmiany z powodu Kosmity - miał chrzciny i zjechało się ponoć sporo osób z bliższej i dalszej rodzinki, mniej lub bardziej mi znanych i w związku z tym Pańcia zdecydowała o mojej ewakuacji. Tak, ewakuacja to w tym przypadku bardzo dobre słowo. Oszczędziła stresu mi, sobie i jeszcze pewnie kilku osobom niekoniecznie przepadającym za takimi dużymi, szalejącymi sukami, do jakich z pewnością się zaliczam:) Pan przyjechał po mnie późnym wieczorem, bo nie chciał, żebym noc spędzała poza domem. Ani ja, ani Pańcia, do dzisiaj nie wiemy, dlaczego?... Tak więc przyjechał. I musiał mnie trochę prosić, bo ja wcale nie chciałam tak szybko wracać... W hoteliku mają fajny plac do szaleństw, no i było akurat fajne towarzystwo... Ale cóż, dom to dom, w końcu dałam się przekonać...
   I alergia. Wszystko wskazuje na to, że poza suchym żarciem, które dostaję od Pańci, nie powinnam jeść nic innego. Bo jak tylko coś podkradnę, albo Pan mi przemyci, koszmarnie swędzą mnie łapy. Muszę je cały czas ślinić i gryźć, żeby wytrzymać to straszne swędzenie. Czasem wokół tych łap aż się kałuże robią:( No i Pańcia wymyśliła, że jestem alergiczką. I faktycznie, jak jem tylko suche żarcie i totalnie jest to przestrzegane, nie mam problemu z tymi łapami. A jak tylko Pan się nade mną zlituje i coś mi podrzuci, zaraz zdradzają nas moje łapy. I się Pańcia potem oburza i Pan dostaje burę. Więc się obawiam, że się Pan kiedyś podda i zgodzi z Pańcią, i skończy się potajemne podjadanie:(
   A odnośnie tych kałuż, przypomniało mi się, że mam jeszcze jeden problem. Weterynarz się śmiał, że Pańcia i Pan to mają jakiegoś pecha do zdrowia swoich zwierzaków (w nawiązaniu do Sonii i Namisia). Mówimy oczywiście o przewlekłych świństwach. Trochę mi wstyd, ale to przecież nie moja wina... Nagle zaczęłam siusiać pod siebie. Pańcia się strasznie wystraszyła, na dworze podstawiła kubeczek i złapała trochę moich siuśków, i pojechała z tym do weterynarza. Ale z siuśkami wszystko było w porządku. I weterynarz wymyślił, że może to być posterylizacyjne, hormonalne nietrzymanie moczu (ponoć często zdarza się u dużych suk). Zalecił tabletki hormonalne. I od czasu, gdy Pańcia co drugi dzień wrzuca mi do gardła (prawie dosłownie, bo przecież dobrowolnie nie połknę) taką małą tabletkę, problem się nie pojawia. Pańcia odetchnęła z ulgą. Ja też...
   A teraz trzeba iść spać. To znaczy - Pańcia idzie spać. Ja muszę obudzić Pana, żeby zabrał mnie na spacerek:) W każdym bądź razie - dobranoc:-)